Bez klamek w oknach, bez zainteresowania wychowawców, bez nadziei – dzieci wołają o pomoc.

Od piątku nie chodzą na lekcje. Nawet odprowadzeni przez policję, chwilę po jej odjeździe wychodzą ze szkoły i idą nad Odrę. To strajk. Chcą, by odwołano dyrektorkę Domu Dziecka.

O tym, że w ścinawskim Domu Dziecka dzieje się źle, piszemy od kilku tygodni. Informacje stamtąd przenikały powoli. Tylko niektórzy obecni i byli pracownicy byli skłonni do rozmów. Wszelkie problemy zdają się mieć jeden powód: Ewę Cieślowską, pełniącą obowiązki dyrektorki placówki.

Wołają o pomoc
Ostatnio do Domu Dziecka zawitały kontrole z Urzędu Wojewódzkiego i biura Rzecznika Praw Dziecka. Wykazały jedynie drobne niedociągnięcia. Mimo tego powtarzały się ucieczki dzieci, agresja kończąca się bójkami, picie alkoholu, a nawet docierały informacje o próbach samobójczych. Policja potwierdziła, że w ciągu trzech miesięcy tego roku zdarzyło się więcej ucieczek niż przez dwa ostatnie lata. Sytuacja robiła się coraz bardziej napięta. I wreszcie pękła – dzieci zaczęły wołać o pomoc.

Tydzień temu do Domu Dziecka miała powrócić, zwolniona rok temu, dyrektorka Joanna Bałasz. Sąd przywrócił ją do pracy. Wysłano ją na badania lekarskie, a kiedy przyszła z nimi do starostwa odesłano do Domu Dziecka. Tam miał się zjawić starosta z dokumentami dotyczącymi zatrudnienia. Kiedy była dyrektorka dotarła do placówki, starosty jeszcze nie było. Natychmiast otoczyły ją dzieci i zabrały do pokoju.

– To było niesamowite. Dzieci przytulały się do mnie, opowiadały o sobie, pytały, czy już wróciłam i jak teraz będę pracowała – opowiada była dyrektorka. – Zaniepokoiło mnie, że jedno dziecko stało przy drzwiach i pilnowało, czy nikt nie nadchodzi. One się bały, żeby nikt nas nie podsłuchiwał. To było niesamowite. One tak bardzo pragną bezpieczeństwa i stabilizacji.

Pół godziny później przyjechał prawnik i pracownica kadr starostwa. Nie przywieźli umowy o pracę, przeciwnie wypowiedzenie motywowane… utratą zaufania do dyrektorki. Mimo że wypowiedzenie było trzymiesięczne, pracodawca zwolnił Joannę Bałasz z obowiązku świadczenia pracy. Była dyrektorka musiała wyjść z Domu Dziecka bez pożegnania się z dziećmi.

To przepełniło czarę goryczy. Dzieci zaprotestowały. Napisały list do Rzecznika Praw Dziecka.
„Prosimy o pomoc!!! Chcemy zmiany dyrektorki oraz p. Agnieszki Goldyn. Ponieważ uciekamy z Domu dziecka w Ścinawie dlatego, że mamy już dość tych pań. Ponieważ uciekamy i nie bronią nas tylko nas zastraszają policją, ośrodkami i szpitalami psychiatrycznymi oraz niektórzy wychowawcy tez nas poniżają wulgarnymi słowami oraz próbują podnosić na nas ręce, nie mamy prawa głosy. Tniemy się i nie chcemy tu tak dalej żyć. Z tego powodu zaczynamy pić alkohol żeby o wszystkim zapomnieć. Błagamy o pomoc. Wychowankowie Domu Dziecka w Ścinawie!!!”
(pisownia oryginalna, list podpisało piętnastu wychowanków).

List trafił także do redakcji Konkretów.pl . Dzieci i ich rodzice zadzwonili do nas i poprosili o spotkanie. Rozmowy potwierdziły nasze obawy.

Nie łobuzujemy, bronimy się
– To był dobry Dom Dziecka – mówi wychowanek. – Od kiedy dyrektorką została pani Ewa Cieślowska, dzieje się coraz gorzej. Dzieci przestały chodzić do szkoły. Dostajemy przeterminowane jedzenie i za mało. Musimy prosić, żeby kupiono nam ubrania. O buty prosiłem ponad dwa i pół tygodnia. Pani dyrektor jest dla nas chamska, odnosi się do nas jak do rzeczy. Nie chce z nami rozmawiać. Zamyka nam drzwi przed nosem, albo nie wychodzi z gabinetu. Nasyła na nas policję, która jest w Domu Dziecka nawet osiem razy dziennie. Dyrektorka uważa, że łobuzujemy, a my się po prostu bronimy. Nie wiem, czy się boi, czy coś innego. Wychowawcy w godzinach pracy piją sobie kawę, więc nie są w stanie nas dopilnować. Dzień w Domu dziecka jest monotonny. Pobudka o 6.30. Po godz.7 jest śniadanie, potem idziemy do szkoły. Po szkole obiad i mamy czas wolny do godz. 16. Później przychodzi wychowawca, podpisze zeszyty i idzie na kawę do kuchni. Potem jest czas wolny i kolacja. Spać idziemy o 21. Nie mamy nikogo, z kim moglibyśmy porozmawiać o problemach. Ci, którym ufamy i chcemy rozmawiać albo zostali zwolnieni, albo są na zwolnieniu. Pani dyrektorka poprzyjmowała nowych, ale oni nas nie znają. My przywiązujemy się do wychowawców, a nowym nie da się ufać. Oni nas po prostu nie słuchają albo zamykają się w magazynku i piją kawę.

Śpi Pamela i dyrekcja
Pamela jest w Domu Dziecka od 9 lat. Opowiada chaotycznie, o wielu sprawach na raz. Uważa, że wszystko co złe w placówce rozpoczęło się z przyjściem do pracy Ewy Cieślowskiej.
– Kiedyś było inaczej, nie było żadnych skarg, mogliśmy porozmawiać, jeździliśmy na rowerach. Teraz nam wszystko zabrali. A z panią dyrektorką nie da się rozmawiać. Ostatnio zamknęła mi drzwi przed nosem i piła kawę.
Pamela ma 17 lat. Niedawno zmarła jej siostra. Dziewczyna w rozpaczy pocięła sobie rękę. Nikt na to nie zareagował. Pielęgniarka twierdziła, że z „ręką nic nie jest”, dopiero po dwóch tygodniach, kiedy było już źle, Pamela otrzymała pomoc chirurgiczną. To spowodowało, że miała przerwę w nauce. Dyrektorka nie zgodziła się, żeby sama jeździła do szkoły, a kierowca Domu Dziecka zazwyczaj nie ma czasu, by wozić wychowanków na zajęcia. Pamela nadal do szkoły nie chodzi, już wie, że nie zaliczy roku. Całe dnie śpi. Dyrekcja nie reaguje.

To była tylko Natalia
– Pani dyrektorka siedzi sobie w gabinecie razem z panią Gołdyn i niczym się nie interesuje- żali się Pamela.– Wczoraj ja i koleżanka zostaliśmy pobite przez kolegę. Zareagowała tylko wychowawczyni, która poszła z nami do lekarza. Kiedy dzisiaj pan Rafał Kucharski powiedział pani dyrektor, że mam chyba złamany nos, odpowiedziała „wiem, wiem” i poszła do gabinetu. Nie ma z kim rozmawiać. Nikt z dyrekcji nie reaguje na to, co się u nas dzieje. Pani Diana powiedziała, że mi nie kupi ciuchów bo mam ucieczki. A co mam robić? Nie tylko ja uciekam. Każą mi się czuć jak w domu, a ja się tak nie czuję. To jest jakiś ośrodek, a nie dom. Nie czuję się tutaj bezpiecznie. Na przykład pan Halicz mówi o mojej siostrze, która była dla mnie najważniejsza – „to była tylko Natalia”. Nie liczy się z moimi uczuciami. Cały czas nas straszą, że wywiozą do szpitala psychiatrycznego albo do ośrodka. To nie jest dom. To jest syf. W oknach nie ma klamek. Wychowawcy je wykręcają i zakładają śruby, żebyśmy nie wychodzili. Kiedy boli nas głowa, nie możemy przewietrzyć pokoju. Byli inni wychowawcy, było inaczej. O wszystkim mogliśmy rozmawiać i wszystkie problemy były rozwiązywane. A teraz nawet nie mam w czym chodzić, bo nie chcą mi kupić ubrań. Wszyscy chcą się mnie stąd pozbyć. Uważają, że buntuję innych. Niedawno miałam urodziny. Z Domu Dziecka dostałam trzy delicje, trzy wafelki i kilka cukierków. Pani dyrektorka nie złożyła mi nawet życzeń.

Strajk
Dzieci nie mogą zrozumieć, dlaczego osoba, którą lubią, nie może z nimi pracować. Zaprotestowały.
– Pan starosta wyrzucił panią Bałasz z pracy. Dlatego taki robimy strajk. Policja odprowadza nas do szkoły, my czekamy aż pojedzie i wychodzimy. Idziemy nad Odrę lub wałęsamy się po okolicy. A jak kończą się lekcje, wracamy do placówki. Nie chcemy robić tego, do czego nas zmuszają.
Trudno przypuszczać, że dyrekcja nie wie, iż dzieci wagarują, jednak nie reaguje skutecznie. Tak jakby dzieci poza murami placówki nie były jej wychowankami.
Mówcie, że jest dobrze
Dzieci tłumaczą, dlaczego nie skarżyły się kontrolującym z Urzędu Marszałkowskiego.
– Zmuszali nas, żeby w czasie kontroli mówić, że wszystko jest w porządku. Grozili poprawczakiem i szpitalem psychiatrycznym. Kiedy powiedzieliśmy, że nie ma zajęć i się nudzimy, pani Diana strasznie na nas krzyczała. Mówiła, że jak narzekamy, to przyniesie nam z domu jakąś grę planszową. Pozamyka komputery i telewizję i będziemy całymi dniami grać w tę grę. Nie mogliśmy powiedzieć prawdy, bo mówili nam, że inaczej nasz dom dziecka będzie zlikwidowany. Zresztą i tak ma być zlikwidowany w czerwcu.

Małe przeoczenie
Joanna Steczko – matka wychowanka- nie rozumie, jak można nie przejmować się losami dzieci oddanych pod opiekę.
– Mój syn jest tu od września. Do lutego to było kochane dziecko. Wszyscy wychowawcy uważali, że był grzeczny. Wtedy mojego syna kilkakrotnie pobito. Próbowałam wyjaśniać sprawę z dyrektorką. Ta tłumaczyła mi, że kiedy w rodzinie rodzeństwo się bije, to nie przekazuje się sprawy policji. Ale jest chyba różnica między rodzeństwem, a obcymi dziećmi w Domu Dziecka. Do dzisiaj nie wiem, dlaczego syn został pobity. A to co stało się po świętach jest skandalem. W piątek przyjechałam, by zabrać syna na weekend i dowiedziałam się, że od środy go nie ma w ośrodku. Po świętach przyjechał do Domu Dziecka o ósmej rano, zgłosił się i… zniknął. Nikt nie wiedział, gdzie jest ani co robi. Ja spokojnie chodziłam do pracy przekonana, że chodzi do szkoły i jest pod opieką. Kiedy zapytałam panią dyrektorkę, dlaczego nie poinformowano mnie o zniknięciu syna, usłyszałam, że to było „takie małe przeoczenie”. Także kurator mojego syna nie był o tym poinformowany. A gdyby się dziecku cokolwiek stało?

Dzieci proszą o pomoc. Kto z nią pospieszy? Czy może starosta lubiński, który nadzoruje Dom Dziecka? Czy służby wojewody? A może Rzecznik Praw Dziecka? Czy trzeba czekać, aż zdarzy się nieszczęście.

Dariusz Szymacha
Przedruk z Tygodnika Konkrety
*************
I takich pytań jest więcej. Po raz kolejny je stawiam: czy trzeba czekać, aż przytrafi się nieszczęście? Czy dopiero nieodwracalne zdarzenie zmusi odpowiednie służby do działania? Czy zastraszanie dzieci i zmuszanie ich do określonych zachowań wobec kontrolujących nie jest wystarczającym faktem by w Domu Dziecka pojawił się prokurator wraz z psychologiem i porozmawiał ze wszystkimi dziećmi bez obecności dyrekcji i wychowawców? Panie Starosto, panie Wojewodo, panie Rzeczniku Praw Dziecka, panie Prokuratorze – czy odważycie się na te pytania odpowiedzieć dzieciom? To już nie są anonimowe listy. To już nie są informacje od zwalnianych pracowników. To jest błagalna prośba dzieci o pomoc. Czy ją uzyskają?

Dariusz Szymacha
Autor: Źródło: Tygodnik Konkrety, Dariusz Szymacha

Poprzedni artykułChcą coś ukryć?
Następny artykułKolejny motocyklista zabulił tysiaka (FILM)