Dobra wiadomość dla mieszkańców Lubina. Jeśli ktokolwiek uzna jakiś przepis prawa za durny, nie musi się do niego stosować. Przykład i wykładnia pochodzą od prezydenta miasta.
Prawo, które śmie skazywać moich współpracowników i przyjaciół jest durne. Trzeba je zmienić, a ja nie zamierzam się mu poddawać. Nie po to wygrałem wybory, by durne przepisy ograniczały mnie w sprawowaniu władzy. Lud dał mi władzę, to z niej swobodnie korzystam, a resztę mam w nosie. Co mi tam NIK-i, prokuratury, sądy. Sio pismaki! Nie mam ochoty się tłumaczyć! Mniej więcej tyle usłyszeli ostatnio dziennikarze od lubińskiego prezydenta, który nie pierwszy raz dowiódł, że „rozum z cicha, a głupstwo z hukiem, wychodzą drukiem” – jak pisał oświeceniowy poeta, bajarz i satyryk biskup Ignacy Krasicki.
To modelowy przykład cynizmu, bezczelności i arogancji człowieka władzy, który niczym pies z łańcucha urwał się spod jakiejkolwiek kontroli. Prezydent Lubina za nic ma bowiem skazujące wyroki sądowe, które prawomocnie orzeczono wobec jego najbliższych współpracowników. Rzecz dotyczy kompanów, których delegował do kierowania i nadzorowania miejskimi spółkami, a którzy – ewidentnie łamiąc prawo – narazili te spółki na ogromne straty. Problem w tym, że straty ponosiło miasto, czego nie da się powiedzieć o ludziach prezydenta. Przeciwnie. Pieniądze bezprawnie wypompowywane z gminnych spółek płynęły do nich szerokim strumieniem.
Jak się okazało, tylko naiwni mogli sądzić, że sądowe wyroki położą kres tej bezczelnej praktyce. Nic z tych rzeczy! Lubiński władca dobrze wie, co zawdzięcza swoim pretorianom. Samorządowy capo di tutti capi, niczym ojciec rodziny, postanowił wynagrodzić zatem przykrości, których doświadczyli z ręki Temidy najwierniejsi z wiernych. Jednemu załatwił krzyż zasługi, drugiego zrobił etatowym doradcą i… ponownie posłał go do nadzorowania miejskich spółek. „To nie władza korumpuje. Korumpuje lęk przed utratą władzy” – zauważył wybitny amerykański pisarz John Steinbeck. Mam wrażenie, że to spostrzeżenie literackiego noblisty pasuje tu jak ulał.
Tak czy inaczej, w normalnej sytuacji byłby gigantyczny skandal, a lokalne media nie zostawiłyby na prezydencie suchej nitki. Rzecz w tym, że w Lubinie nic nie jest normalne. Główne media (telewizja, portal, gazeta) są bowiem finansowane i zarządzane z ratusza stanowiąc propagandową część systemu sprawowania lokalnej władzy. Nieliczni dziennikarze, którzy chcieliby jednak władzy patrzeć na ręce, są lekceważeni i marginalizowani. Media, w których pracują są słabe, bo na zasilanie przez dwór i jego kamaryle w spółkach nie mają co liczyć.
Gdyby rzecz sprowadzała się jedynie do cech charakterologicznych jednego cesarza lokalnego samorządu wzruszyłbym ramionami, popukał się w głowę, a całość przypisał wodzie sodowej lub objawom andropauzy. Zostawiłbym ocenie samych lubinian przypominając im jedynie o zasadzie – jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz. Sprawa jest jednak poważniejsza, bo systemowa.
W świętej naiwności (mojej także, nie da się zaprzeczyć) bardzo wielu wierzyło przed laty, że bezpośrednio wybierani prezydenci i burmistrzowie o ogromnym zakresie władzy, to mniej polityki, a więcej demokracji i samorządności. Czar jednak prysł. Okazało się bowiem, że każda kolejna kadencja wzmacnia autorytaryzm takiej niekontrolowanej władzy, dowodząc – znanej skądinąd – prawdy, że władza absolutna demoralizuje absolutnie. Tworzy zabetonowane dwory i kamaryle. Zamienia spółki gminne w źródło bogactwa dla swoich zaufanych i pomnażania środków na polityczne kampanie. Sięga po lokalne media, by zamienić je w swoje tuby. Zamienia demokrację w farsę.
Trudno tu o optymizm. Pocieszam się jedynie ludowym, że nosił wilk razy kilka… Lubińskiemu władcy podpowiadam jedynie, że łacińskie „dura lex, sed lex”, to jednak coś zupełnie innego, niż „durne prawo”.
Żuraw, 22 stycznia 2012 r.
Źródło: lca.pl
Autor: źródło: lca.pl