Dziura w ziemi na niewielkim wzniesieniu w malowniczej Sobótce to ślad po dawnym szybie nieczynnej kopalni magnezytu Maria Concordia. Szyb ma 80 metrów głębokości, z czego połowa jest zalana. W wodzie stoją trzy z siedmiu poziomów kopalni: to tu rozegrała się pozorowana akcja ratownicza, jaką przeprowadzili ratownicy z KGHM. Manewry rozgrywały się wyłącznie na suchych poziomach. Organizatorami drugiej już edycji ćwiczeń w Sobótce była grupa Vertical Team z dr. Piotrem Szetelnickim na czele.
W przeddzień manewrów organizatorzy zapoznali ratowników ze sprzętem medycznym udostępnionym na czas akcji. Główny nacisk położono na nosze typu SKED, które znakomicie sprawdzają się w trudnym terenie i umożliwiają transport zarówno w poziomie, jak i w pionie. Nie obyło się bez wykładów dotyczących postępowania z poszkodowanym – przypomnienie pozycji transportowych w zależności od doznanych urazów oraz sposobów zaopatrywania ran. Nazajutrz nabyte umiejętności ratownicy mogli sprawdzić w praktyce. – Po pierwszej edycji manewrów nasi ratownicy czuli lekki niedosyt – organizatorzy sami przyznali, że nie docenili naszej sprawności. Tym razem zapowiedzieli, że będzie dużo trudniej. I dotrzymali słowa – mówi Jacek Gąsieniec, zastępca kierownika GPR i kierownik pozorowanej akcji ratunkowej.
Gdzie oni są?
O godzinie 10 ratownicy zameldowali się przy szybie. Po przebraniu się w kombinezony i uprzęże dostali też od organizatorów mapy poziomów i informację dotyczącą zdarzenia. Scenariusz zakładał brak kontaktu z grupą eksploratorów, nieznana też była dokładna liczba poszkodowanych – podano tylko, że może być od 4 do 8 osób potrzebujących pomocy. Ta informacja oznaczała, że wszystkie dostępne rejony kopalni muszą zostać spenetrowane. Kierownik akcji Jacek Gąsieniec podzielił 18 ratowników na cztery zastępy (trzy 5-osobowe oraz jeden 3-osobowy) i wyznaczył zastępowych. – Według obowiązujących przepisów zastęp ratowników górniczych musi zawsze liczyć minimum 5 osób, ale w nieoficjalnych manewrach można sobie pozwolić na eksperyment – tłumaczy Gąsieniec. Ustalono taktykę – dwa zastępy zjeżdżają na poziom 4., a jeden na poziom 2. Skontrolowano łączność, ustalono sposób komunikacji na wypadek utraty łączności bezprzewodowej i można było przystąpić do akcji. Trzyosobowy zastęp tworzyli doświadczeni ratownicy służby specjalistycznej do pracy z wykorzystaniem technik alpinistycznych – to oni opuścili wszystkich ratowników na dół kopalni, a sami zjechali na linach na poziom czwarty.
Szli po omacku
Na niespodzianki zastępy nie musiały długo czekać. Niemal od razu po tym, jak ratownicy zjechali pod ziemię, jeden z chodników został zadymiony, aby ograniczyć widoczność, co znacznie utrudniło działania poszukiwawcze. Dzięki zastosowaniu światła chemicznego, tzw. light-sticków, ratownicy mogli oznaczyć sobie drogę powrotu. To w tym wyrobisku zastęp kierowany przez Jakuba Lewickiego z JRGH odnalazł pierwszego rannego. Trudno było go wydostać przez wąską szczelinę, a kiedy się to udało, poziom zadymienia wzrósł tak bardzo, że ratownicy poruszali się prawie po omacku. SKED z rannym podawano sobie z rąk do rąk w wyrobisku miejscami niskim na kilkadziesiąt centymetrów.
Ratownik też ranny
Tak jak wszędzie, i tutaj znajdował się sędzia, który oceniał działania ratownicze, postępowanie z ofiarami i ich transport na podszybie. W sumie odnaleziono pięciu poszkodowanych na obu poziomach z różnymi obrażeniami: złamaniami, urazami głowy, brzucha i głębokimi ranami. Ponadto trzeba było udzielić pomocy jednemu z ratowników. Scenariusz zakładał bowiem, że doznał on kontuzji stawu skokowego ze zmiażdżeniem, więc w sumie ewakuowano 6 osób.
Dekompresja
mile widziana – Ratownikom wydawało się, że to już koniec… Ale wtedy w szybie poniżej poziomu 4. na powierzchni wody pojawił się nurek, który „ostatkiem sił” wydusił z siebie, że wynurzył się z samego dna szybu – opowiada Gąsieniec. Przy zastosowaniu technik linowych nurek został wydobyty i poddany tlenoterapii. – To była doskonała okazja do omówienia postępowania przy chorobie dekompresyjnej – mówi kierownik akcji. Pierwszy na górę wyszedł trzyosobowy zastęp specjalistyczny. Wydostał się na linach, a potem za pomocą wyciągarki akumulatorowej wydobył poszkodowanych w noszach SKED i wszystkich ratowników.
Akcja trwała 6 godzin. Na powierzchni organizatorzy omówili realizację zadań. Warto dodać, że manewry są pomysłem ratowników JRGH i wszyscy partycypowali finansowo w dodatkowym szkoleniu. Każdy z nich wie, że im więcej potu na ćwiczeniach, tym mniej krwi w akcji.