Miała być wielka impreza. Była konferencja prasowa i zadęcie, autobusy do każdej wioski by ludzie mogli dojechać. Ci z wiosek nie dojechali, a ci z miasta zwyczajnie nie przyszli. Para poszła w gwizdek – pisze portal e-lubin.
Kilkunastu wystawców, browarów i dystrybutorów piwa przyjechało do Lubina z nadzieją na niezły interes i niezłą promocje swoich towarów. Wszak Lubin to miasto bogate, miasto górnicze, a wiadomo, że górnicy złocistym trunkiem nie gardzą. Już po pierwszym dniu, jeszcze bardzo ciepłym, ich miny nie wróżyły niczego dobrego. Na terenie Festiwalu tłoku nie było, bez trudu można było znaleźć miejsce przy stolikach, a przy stoiskach nie widać było kolejek. Sprzedawcy pocieszali się, że to dopiero pierwszy dzień i tylko od popołudnia więc będzie lepiej. W sobotę nastąpiła katastrofa: to był już cały dzień festiwalowy i cały dzień chłodnej pochmurnej pogody. I niestety odwiedzających nie przybyło. Prawie nikt nie oglądał wyświetlanych na telebimach filmów a koncertom przysłuchiwała się garstka widzów. Taka sama sytuacja powtórzyła się w niedzielę. Około godziny 17 więcej ludzi było zgromadzonych pod pobliskim kościołem niż na terenie festiwalu. Koncert Mohers Band, zespołu, który ma już wśród lubinian wyrobiona markę, oklaskiwało około 30 widzów. Sprzedawcy klęli jak szewcy: niektórzy z nich nawet nie uruchomili w niedzielę swoich kramów. Impreza poniosła całkowitą klęskę: w ocenie obserwatorów, w ciągu tych trzech dni przez teren Festiwalu przewinęło się 4000 – 5000 gości. A pomyśleć, że jeszcze niedawno na koncerty na Błonia przychodziło po 10 i więcej tysięcy ludzi. Na JEDEN koncert podkreślam.